Mexico City

Lotnisko w Mexico City. Oto jestem na innym kontynencie. Przylecieliśmy około 16.00 miejscowego czasu, przywitało nas cieple powietrze, ok. 24 stopnie Celsjusza. Kilka godzin na lotnisku i kolejny, prawie 3,5 godzinny lot do docelowego miejsca pobytu. Witamy w Tijuanie!…

To był najdłuższy dzień w moim życiu – wyjechaliśmy w czwartek, mnóstwo godzin spędziliśmy w powietrzu, a tu wciąż jest czwartek! Ciekawe, jak szybko przestawię się na zmianę czasu, miedzy Polską a Meksykiem jest 9 godzin różnicy. Generalnie nie była to podróż do Meksyku, nie zwiedzaliśmy całego kraju, nie byliśmy w najbardziej obleganych przez turystów miastach jak Acapulco czy Calcu, był to raczej wyjazd o charakterze rodzinno-zapoznawczym, większość czasu spędziliśmy w Tijuanie, w rodzinnym mieście Tavo. Miasto kilka razy większe niż nasza stolica, pełne sprzeczności. Dla mnie to jak nowy świat, wszystko jest tu inne, dziwne, zjawiskowe wręcz, nie mogę zamknąć buzi ze zdziwienia. Ludzie prowadza auta jak wściekli, nie dając znać kierunkowskazem w która stronę chcą jechać, ale o dziwo nie widziałam tu żadnego wypadku, nawet najmniejszej stłuczki. Nie ma przejść dla pieszych typowych dla Europy, z pasami, z dźwiękiem, czasem jest tylko sygnalizator świetlny, nie ma tylu znaków drogowych, ale każdy pies, nawet ten z kulawą noga, może tu przejść bezpiecznie. Wzdłuż ulic rosną różne rodzaje palm, wszystko kwitnie, choć to środek zimy. Zwiedzając okolice, można podziwiać piękne, dojrzale pomarańcze i mandarynki na drzewach. Zabudowa tu jest raczej dość niska, prawdopodobnie ze względu na uksztaltowanie terenu – Tijuana leży na wzgórzach, niczym Rzym. Przeważają małe, góra dwupoziomowe domki, ogrodzone wysoko. I tu kolejne sprzeczności, dziejące się tuz obok siebie – po jednej stronie piękne, kolorowe domy z betonu, z dobrze utrzymanymi podwórkami, które tu się betonuje raczej, trawników jak na lekarstwo, w końcu to miasto powstałe na terenach wyrwanych górom i pustyni; tuz obok nich lub po drugiej stronie ulicy – domki sklecone z byle czego, drewniane, metalowe elementy, czasem szmaty i blachy to ich główne elementy konstrukcyjne, aż dziwne, ze się jeszcze trzymają w całości… Ale niesamowite wrażenie robi Tijuana nocą – wszystko się świeci, jak okiem sięgnąć tylko światła, światła na wielu poziomach, tu się buduje wręcz na każdym stoku, gdzieniegdzie podjazdy są naprawdę bardzo strome. Co wspólnego – są tu i gołębie i wróble, dokładnie takie jak u nas i oprócz polskiej flagi, która zawiesił Gustavo zaraz po przyjeździe, nie byłoby tu innego polskiego akcentu (polską wódkę szybko my wypili podczas spotkań rodzinno-zapoznawczych 🙂
Ludzie są tu bardziej otwarci, bardziej uśmiechnięci, co dziwi tylko przez moment – w końcu, jak się dłużej zastanowić, kto by nie był uśmiechnięty i zadowolony mając przez rok cały temperatury powyżej zera, nie musiał brnąc w śniegu do pracy i nie zawracał sobie głowy szarugami, depresjami itp. Do tego kolejna refleksja – każdy cos tu sprzedaje, czekając na światłach miedzy autami przechadzają się sprzedawcy pomarańczy czy tez sztukmistrze w łapaniu płonących pochodni, ewentualnie proponują szybkie wyczyszczenie aut, co ma sens, bo kurzy się tu wszystko niemiłosiernie. Dziś na przykład, jadać do Rosarito, małego miasteczka nad Pacyfikiem, niedaleko Tijuany, na światłach spotkaliśmy panią w stroju Spiderman, wywijająca zgrabnie trzema pałkami; te akurat nie płonęły. Jedzenie można dostać wszędzie i każdej porze dnia i nocy, mobilne budki kusza swymi zapachami i przeróżnością serwowanych potraw – od wspaniałych tacos (mały placek kukurydziany z farszem z czegokolwiek – od ryby po wołowinę, bo wołowina jest bardziej popularna niż w Polsce) po tamales ( mięso kurczaka lub wołowe zawinięte w placek z maki kukurydzianej gotowane na parze w liściach kukurydzy). Tak, kukurydza króluje tu zdecydowanie, na równi z czerwona i czarna fasola, nieodłączny zestaw pasujący do wszystkiego, mniej więcej jak u nas ziemniaki i schabowy.
Wracając do sprzedawania wszystkiego przez wszystkich – dwa, trzy razy w tygodniu odbywają się tu bardzo popularne uliczne ryneczki, w każdy dzień tygodnia na innych ulicach, za grosze można kupić wszystko, nowe i stare, od używanych pralek, zabawek czy ubranek dla dzieci, przez pamiątki, biżuterie po żywe gęsi. Ludzie głośno nawołują do swoich stosik, często skleconych z tego, co akurat było pod ręka, lub tez rozłożonych foliach wprost na ulicy, czy ubrań zawieszonych na plocie. Cos jak nasz Manhattan, z dobre 20 lat temu, ten, który istniał w miejscu gdzie obecnie znajduje się Sad Rejonowy.
Ludzie głośno krzyczą, ze u nich najtaniej i zapraszającym gestem wskazują swoje stoiska, uśmiechając się przy tym szeroko. nawet gaz w butlach sprzedaj się tu w rytm muzyki, płynącej z głośnika samochodu dostawcy, ale odkręconego na maksymalna moc, tak, by cala okolica wiedziała, ze właśnie nadeszła okazja do wymiany butli. Krzyczy tez pan, co skupuje metal, lodziarz piosenką i klaksonem obwieszcza swe przybycie. Jest głośno i tylko szczekające wszędzie psy są w stanie zagłuszyć te kakofonie dźwięków.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *